Bardzo się cieszę, że w wiadomościach prywatnych, które do
mnie wysyłacie prosicie o poruszanie różnych kwestii związanych z pracą
nauczyciela. Cieszy mnie również, że coraz częściej piszą do mnie również
rodzice z różnymi zapytaniami. Chodź w większości ostatnich postów adresatami
byli nauczyciele, już wkrótce będę również poruszała kwestie wychowawcze
skierowane dla rodziców. Dziś post o
naszej anielskiej cierpliwości (czy aby na pewno?) zarówno w pracy, jak i w
domu.
Cierpliwość to cecha, która powinno być aplikowana
nauczycielom, jak i rodzicom w MEGA dawce… Zdecydowana większość nauczycieli
posiada niezliczone zasoby tej cechy (już przez sam fakt wyboru zawodu), ale…
no właśnie – nauczyciel to też tylko człowiek. Wystarczy czasami, że mamy
gorszy dzień, coś złego dzieje się w naszym życiu prywatnym i to wystarczy, aby
i nasza cierpliwość była jakby uboższa. Jestem zdania, że pracując z dziećmi,
wchodząc do pracy nasze problemy powinny zostać za drzwiami. Dzieci doskonale
wyczuwają nasz nastrój, w dużej mierze przekłada się on na ich własny. Jednak
czasami nie jest to takie proste… najlepszym rozwiązaniem byłoby kilka dni
urlopu, ale jak dobrze wiemy to w większości przypadków niewykonalne. Oprócz
naszych problemów prywatnych, kolejnym czynnikiem wpływającym na naszą
cierpliwość jest osobowość naszych przedszkolaków. Są dzieci naprawdę grzeczne,
nie sprawiające żadnych problemów. Ale w każdej grupie znajdą się również małe
diabełki, te które najbardziej dają nam w kość (a w większości przypadków i tak
to ich najbardziej zapamiętamy i wbrew pozorom pokochamy). Na każdego takiego
urwisa trzeba znaleźć sposób. Nie wolno traktować dzieci szablonowo. Każde
dziecko jest inne i każde wymaga indywidualnego podejścia. Jednak wracając do
cierpliwości… co zrobić, gdy czasami próbujesz zachować twarz, ale w głębi
ducha „wychodzisz właśnie z siebie i stajesz obok”? – jak to mawiała moja
wychowawczyni z podstawówki.
Moją sprawdzoną metodą były dwa głębokie wdechy i ponowne zmierzenie
się z sytuacją, bądź z danym dzieckiem. Kiedy i to nie pomogło… zawsze mogłam
liczyć na wsparcie koleżanki z pracy. Zastępowała mnie wtedy przez kilka minut.
W tym czasie poszłam na ciche zaplecze, zrobiłam sobie kawę, pozbierałam swoje
myśli i wiecie co? To było dla mnie jak oczyszczenie. Wracałam zazwyczaj do sali
z gotowym pomysłem na rozwiązanie problemu. Sytuacja analogiczna jest w domu
przy naszych dzieciach. I choć w domu nie mamy całej gromadki dzieciaków, to
nieraz rola mamy jest o wiele cięższa… Ale mój sposób w domu też działa. Kiedy
ręce mi już opadają i sytuacja wydaje się bez wyjścia, wystarczy jedno
spojrzenie i mój mąż już wie czego mi trzeba – tych magicznych kilku minut.
Oczywiście kiedy nie ma go w domu, trzeba sobie samej radzić… ale po jego powrocie
zawsze sobie to odbiję.
Dlatego drogie koleżanki, drodzy mężowie, nie bądźcie obojętni
i zauważajcie, że w pracy/ w domu jest osoba, która ma akurat naprawdę słaby
dzień i potrzebuje chwilowego resetu – przejmijcie jej rolę choćby na chwilę,
pozwólcie jej odetchnąć! Was to niewiele kosztuje, a dla tych osób to tak
WIELE! Ułatwiajmy sobie wzajemnie życie, a nie utrudniajmy go!
Kochani, a wy jaki macie złoty środek, gdy cierpliwości brak?
Koniecznie podzielcie się nim w komentarzu. Jestem bardzo ciekawa.